Przyszedł czas na napisanie kolejnej części z cyklu „co było dalej?” Przyznam, że to najtrudniejsza część i ciężko mi było usiąść do tego wpisu. Postanowiłam jednak nie opisywać emocji które mi w tamtym czasie towarzyszyły, gdyż są one trudne. Nie chcę nikogo dołować i wprowadzać w negatywny nastrój. Długo zastanawiałam się co napisać a co zostawić dla siebie i jedynym sensownym rozwiązaniem moich dylematów jest nie pisanie o swoich emocjach i przeżyciach. Możecie sobie wyobrazić co czuje matka która rodzi chore dzieciątko i pomnożyć te wszystkie frustracje,złość,smutek razy trzy. Także tyle w temacie tego co ja czułam. Część osób było wtedy ze mną i wiem jak bardzo ich obciążyłam emocjonalnie,także wiem jak moje odczucia mogą wpływać na innych. Niemniej jednak chcę tutaj podziękować wszystkim którzy ze mną byli w tym trudnym czasie.
Położyli mi moją kochaną córeczkę na piersi i od razu zauważyłam u niej specyficzne spojrzenie, przypominające dziecko z zespołem downa.
-Czy wszystko w porządku?-zapytałam położną
-Tak urodziła Pani zdrową córeczkę
Nie poczułam jednak ulgi... Bałam się zadać kolejnego pytania. Patrzyłyśmy sobie w oczy jakbyśmy obie rozważały w głowie co teraz będzie...
A może Martynka ma oczy po tacie? -rozmyślałam. Pamiętam,że gdy poznałam Tomka to właśnie jego oczy mnie zastanowiły. Tomasz ma specyficzne oczy. Zaczęłam więc wmawiać sobie, że Martynka jest zwyczajnie podobna do taty.
Leżąc na sali poporodowej odważyłam się przypomnieć położnym, że w ciąży miałam wysokie ryzyko urodzenia dziecka z zespołem Downa. I jeszcze raz zapytałam czy wszystko jest w porządku. Położna była zdziwiona tym co powiedziałam (czyli nikt nawet nie zajrzał do moich papierów),podeszła do Martynki i zaczęła się jej przyglądać.
-Hmm...- zamruczała pod nosem i poszła spać do sali obok.
Po dwóch godzinach przewieziono mnie na oddział poporodowy. Martynkę zabrano na inną salę abym mogła sobie pospać po porodzie.
Z samego rana przywieziono mi córkę. Nikt nic nie wspomniał,że jest coś nie tak więc byłam spokojna.
Nadszedł czas obchodu. Pani doktor „bez ogródek” zapytała mnie:
-miała Pani w ciąży podejrzenie urodzenia dziecka z zespołem Downa?
-Tak- i pokazałam Pani doktor wszystkie wyniki badań i kartę ciąży.
Pani doktor spojrzała na mnie wymownie i nie odezwała się ani słowem. Miałam wrażenie,że próbuje mi telepatycznie przekazać tę nieszczęsną wiadomość.
Po chwili ciszy Pani doktor powiedziała,że ona także podejrzewa u mojej córki zespół Downa. Wspomniała,że konsultowała to z innymi lekarzami i są przypuszczenia,że diagnoza się potwierdzi,
po czym wymieniła mi kilka cech które mogłyby wskazywać na tę wadę genetyczną : znacznie obniżone napięcie mięśniowe,bruzda na dłoni, bruzda na stopie i specyficzne oczka.
W tym momencie świat mi się zawalił... Obiecałam jednak nie wgłębiać się w to jaki rozpierdziel miałam w sobie więc na tym poprzestanę...
Szczęście w nieszczęściu okazało się,że Pani doktor która obwieściła mi tę smutną wiadomość kojarzyła skądś moje nazwisko. Otóż była to Pani doktor która 12 lat temu przyjmowała na oddział w Katowicach mojego Mateuszka. Było to w tej całej sytuacji bardzo miłe,że ktoś o nas tyle lat pamiętał. Pani doktor wiedząc o tym,że mam jeszcze w domu niepełnosprawne dziecko postanowiła mi pomóc w szybszym zdiagnozowaniu Martynki,abyśmy mogły jak najszybciej wrócić do domu. Został załatwiony szybki transport Martynki do szpitala klinicznego w Zabrzu w celu dalszych badań genetycznych. W innej sytuacji byłybyśmy wypisane do domu i musiałabym na własną rękę szukać genetyka aby zbadać kariotyp,a to mogłoby trwać nawet kilka miesięcy.
Między czasie okazało się,że Martynka ma żółtaczkę poporodową i musiała być naświetlana.
W Rybnickim szpitalu spędziłam z Martynką chyba 6 dni(byłam w takim stanie,że nie miałam orientacji czasowej),po czym przewieziono ją do szpitala klinicznego w Zabrzu w celach diagnostycznych... cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz